środa, 14 sierpnia 2013

Dieta czyli Panie, ale skąd się to bierze.


Dzisiejszy post poświęcony będzie (a przynajmniej postaram się skupić tylko na tym - jestem jednak mistrzem zbaczania z tematu, więc..) diecie i mojej drodze do pewnej..dietetycznej świadomości.

Odkąd sięgam pamięcią zawsze byłam a) wyższa od rówieśniczek (jakiś skarłowaciały ten mój rocznik, bo mam tylko 173 cm. ;P) b)...grubsza od rówieśniczek.

Grubsza z wielu powodów. Wiadomo, że do lat nastu to rodzina kreuje to jak wyglądamy. To oni nas karmią i uczą różnych nawyków żywieniowych. Moja rodzina, przynajmniej ta najbliższa, odżywia się koszmarnie. Mięso z mięsem, polane mięsnym sosem. Z odrobiną surówki i rozgotowanego ziemniaka. I tak codziennie. Każdy posiłek. Na śniadanie płatki Nestle albo ich marketowe podróbki, alternatywnie biały chleb (zwany przeze mnie pieszczotliwie watą) z serem i jakąś wędliną. Dla ozdoby kawalątek pomidora. Albo pasta z makreli, twaróg itp. Do mniej więcej 20 roku życia nie słyszałam o istnieniu roślin strączkowych. Soczewica? Ciecierzyca? WTF? [co jest dosyć zabawne kiedy pomyślę, że całkiem fajny kawałek - bo aż 4 lata - dzieciństwa, spędziłam mieszkając na wsi o wdzięcznej i uroczej nazwie Cieciorka - serio!;) 
A bakłażan to w sumie bardziej kolor niż jedzenie. 

Zmieniło się to w okolicach 21 roku życia. Wtedy już ważyłam zdecydowanie za dużo, byłam cholernie nieszczęśliwa i miałam kompletnie dosyć. Wtedy jednak - na swoje nieszczęście - nie wiedziałam nic, kooooompletnie nic na temat zdrowego odżywiania. Miliardy diet, kapuściane, Kwaśniewskie i inne 1000 kalorii-koszmarki.

Chudłam więc i tyłam zgodnie z porami roku.

Studiowałam wtedy również coś co kompletnie i zupełnie mi się nie podobało, męczyłam się straszliwie, wmawiając sobie, że przecież nikt nie kocha swoich studiów, że trzeba przez to przejść, że w pracy będzie lepiej. Przed każdymi kolejnymi zajęciami prawie wymiotowałam ze stresu i niechęci.

Więc odpuściłam. Matko bosko, ale ciężar spadł z serca. Wtedy już jednak zauważyłam, że mój związek z jedzeniem nie jest tylko fizyczny.

Jedzenie od zawsze stanowiło dla mnie tarczę przeciwko światu, było najlepszym przyjacielem, jednoczesną nagrodą i karą, pocieszycielem i katem. 
  
Wciąż jednak zbyt mało wiedziałam na temat zdrowego odżywiania, żeby móc wprowadzić jakieś realne zmiany.

3 lata temu, po stertach książek, kilku latach wegetarianizmu (pojawił się jako odpowiedź mojej głowy na etyczne przemyślenia, na początku nie miał żadnego związku ze zdrowiem) postanowiłam pójść na studia związane z tym, co akurat w tamtych okresie interesowało mnie najbardziej - tak zostałam studentką dietetyki. I potwierdziłam też tym samym stereotyp, który dotyczy paru innych zawodów np. na psychologię idę Ci, którzy sami mają trochę..wiecie..nierówno, na lekarski idą Ci, którzy a)sami są chorzy b)ich bliscy są chorzy. Tak, jakaś część mnie poszła na dietetykę, bo sama potrzebowałam dietetyka (i psychodietetyka!).

Teraz jestem na etapie przygotowywania pracy licencjackiej - będę pisała o Weganizmie w sporcie, bo tak jak weganizm przeciętnego Kowalskiego dziwi coraz mniej tak sportowcy na diecie roślinnej są takimi kosmitami, że nawet nie należą do naszego układu słonecznego. A temat jest mega ciekawy!

Nie ukrywam, że - tak jak z wieloma rzeczami w moim życiu - i tu życie samo popchnęło mnie w tym kierunku. A początek jest banalny. Wydawnictwo Galaktyka tłumaczy książkę. Książkę, o której nasłuchałam się konkretnie. Weganin, ultramaratończyk i mega sympatyczny facet. Wiedziałam, że muszę zapoznać się z tematem porządniej. Do wydania książki jeszcze trochę czasu. Internety pełne informacji, książka z przedsprzedaży trafia w moje ręce.
I tak rozpoczęła się moja przygoda z książką "Jedz i biegaj" niesamowitego Scotta Jurka.
Już od pierwszej strony wiedziałam, że to jest właśnie to! To są słowa, których szukałam, których potrzebowałam, żeby dać radę.
Napisałam do Scotta, potem nawet udało mi się spotkać z nim w Warszawie (niestety kontuzja kolana nie pozwoliła mi na bieganie ze Scottem;).
Facet wygrał moje wszystkie prywatne konkursy na mówcę motywacyjnego:) Mega fajny, sympatyczny, skromny i bezpośredni facet.


























I to był pierwszy impuls. Biegałam potem okazało się, że ze względu na kompletnie badziewną budowę kolan muszę się zrehabilitować i wtedy zastanowić się co dalej. Minęło kilka miesięcy, doszły życiowe komplikacje i 2 miesiące temu postanowiłam, że nie chcę już tak dalej.
Że tym razem będzie inaczej i na stałe. I 2 miesiące już tak jest. W końcu pozwalam sobie na potknięcia, trzymam w ryzach taką negatywną perfekcjonistkę, czasem zjem gorzką pyszną wegańską czekoladę. I jest ok. Następnego dnia wracam sobie spokojnie do diety. I tyle.

Wcześniejsza ja rzuciłaby wszystko w kąt, zjadła jeszcze chipsy, napiła się jakiej coli czy innego świństwa i potem popłakała się, że się znowu nie udało. Matko bosko, destrukcja na całego!



A teraz w końcu, głośno (albo dużymi literami w necie;P) mogę powiedzieć: NIE JESTEM JUŻ TĄ OSOBĄ!

Ha! Radość!

Ale wracając do meritum - dieta.

Jestem weganką - czym jest weganizm? Weganizm w kontekście żywieniowym jest dietą opartą tylko i wyłącznie o produkty roślinne czyli kasze, zboże, ziarna, orzechy, owoce i warzywa. Mogą to też być bardziej przetworzone produkty, które nie zawierają żadnych składników odzwierzęcych np. mleka, serwatki czy miodu. Wybór jest olbrzyyyyymi!

Weganką zostałam ponad 2 lata temu, również ze względów etycznych. I dlatego, że chciałam pokazać moim współstudentom, że można;P

Wtedy też okazało się, że mega dużo niezdrowego żarcia jest, wg powyżej definicji, akurat wegańskie. Razem z ówczesnym partnerem zajadaliśmy się więc wegańskimi burgerami, hot dogami, pizzą, chipsami i ciastkami (nawet koszmarne Oreo są wegańskie!). I dupa rosła. I pewność siebie malała razem z poczuciem własnej wartości. Na łeb i na szyję. Ygghh:/

Studia + tona pracy własnej pokazały mi co jest jednak najskuteczniejsze w moim przypadku. Zdrowa, pełnowartościowa dieta i pozwalanie sobie od czasu do czasu na małe grzeszki.

Obliczyłam więc spokojnie ile dokładnie kalorii potrzebuję, aby chudnąć, ile białka, węglowodanów i tłuszczu i tego się trzymam:)

Jak ktoś będzie jakoś konkretniej zainteresowany niech da znać, mogę przygotować szczegółowego posta na ten temat:)

Słyszę często, że wcale nie trzeba liczyć kalorii, że powinno się jeść intuicyjnie. Spoko, fajnie, ale to zapewne sprawdza się tylko w przypadku tych osób, których intuicja nie jest tak bardzo i koszmarnie napędzana przed problemy żywieniowe natury psychologicznej, nie jest zatruta przez uzależnienia od cukru i innych niezdrowych rzeczy. U mnie sprawdza się właśnie to.

Moja dieta to na chwilę obecną, ze względu na wciąż dosyć dużą wagę, codzienną aktywność fizyczną i wysoki wzrost, prawie 1900 kcal. To wystarczająco aby chudnąć i jednocześnie dostarczyć organizmowi wszystkich potrzebnych składników odżywczych. 

Jem zdrowo, moje posiłki są urozmaicone, kombinuję w kuchni i cieszę się tym co jem.

I to wpływa na moje zdrowie, jako całość - zdrowie fizyczne i psychiczne.

I jeszcze jedna ważna rzecz: długo nie rozumiałam jak to się dzieje, że ludzie nie tracą motywacji. Mnie siadała zazwyczaj po tygodniu i nie byłam w stanie jej ruszyć, kompletnie. Jakby ktoś kable poodłączał! 

A teraz nauczyłam swoją głowę Jurkerowego "DIG DEEP". Szukaj głębiej, kop głębiej. i znajduję kolejne pokłady motywacji. Codziennej. To w temacie tej wewnętrznej siłowni. I wiecie, że po każdym kolejnym razie jest łatwiej? Te mięśnie naprawdę rosną i za jakiś czas to będzie tak proste jak pstryknięcie palcami. Pstryk. Dobra decyzja podjęta;)






A dodatkowo - bo Jiilian Michaels tak mówi;)







 I to wszystko na dzisiaj:) Wciąż układam sobie w głowie to ja tak ten blog powinien wyglądać. Na razie jest jeszcze bardzo ogólnikowy - dopiero się rozkręcam;) Jeśli więc chcielibyście przeczytać o czymś bardzo bardzo konkretnym - dajcie znać, postaram się coś przygotować:)
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz