sobota, 31 sierpnia 2013

Recenzja "Ukrytej siły" Richa Rolla oraz potwierdzenie, że żyję  i mam się całkiem nieźle;)

Hej Wszystkim,

przepraszam kompletnie, że zaginęłam blogosferowo na aż tyle. 
Zaczęłam nową pracę (która to już jestem moją byłą pracą, co trochę mnie bawi;).
Myślałam, że to praca na dłużej, a okazała się być znanym w Polsce modelem na "chińską fabrykę". Ale że jak to? Nie chcesz pracować za darmo ponad etat? Nie pasuje Ci praca od poniedziałku do piątku po 8 godzin i do tego każda sobota już kompletnie za darmo? No nie rozumiem, Weroniko, nie rozumiem Cię kompletnie.
Kiedy powiedziałam swemu pracodawcy (pracodawczyni, to be exact), że wolałabym pracę od poniedziałku do piątku to..od słowa do słowa..zostałam zwolniona. Jeszcze usłyszałam, że nigdzie nie będę miała lepiej, ze tak się teraz pracuje. I, co urzekło mnie już kompletnie, że najwidoczniej nie zależy mi na pieniądzach (matko bosko, takie kokosy miałam tam trzaskać, że tylko ma siła woli powstrzymała mnie przed parsknięciem babie w twarz - za ten.."etat" miałam zarabiać 1600 zł. - oczywiście na umowie miałabym wykazane jeszcze mniej, reszta miała być  "pod stołem"♥). Pani chciała również, abym w ramach pracy - również za darmo oczywiście, bo moje obowiązki miały polegać na sprzedaży - miała fartuszek i plakietkę, że jestem dietetykiem i ..za darmo udzielała porad dietetycznych.
Drogi pracodawco, jeśli traktujesz pracownika jak przysłowiowe gówno - proszę nie oczekuj, że pracownik będzie lojalny i zostanie z Tobą na zawsze. Bo pracownik też człowiek.

I tyle w temacie mej nieobecności:)

Na razie, pomimo perspektywy konkretnej finansowej biedy i możliwej dziekanki z braku pieniędzy, widzę tonę pozytywów. Mam czas na ćwiczenia, gotowanie, ogarnianie i przetrzepywaniu mego strychu, na którym to znajduję takie cuda, że aż się wzruszam. Dziś znalazłam flanelową koszulę, która ma sto lat, wielką (niestety skórzaną, ale takie się kiedyś właśnie robiło) walizę, taką super retro po dziadku, hantle - takie porządne okurzone żeliwne 4 kilówki, na których dziś od razu trzasnęłam trening;) Bajer!

Mam w planie kilka przeróbek, posprzedawanie tony ciuchów, bo szafa się nie domyka a ja dalej twierdzę, że nie ma się w co ubrać, więc plan na kilka najbliższych dni jest.

No i przede wszystkim: szukanie pracy. Normalnej fajnej ludzkiej pracy. Se wymyśliłam, oby się spełniło;)

Mam trochę takie poczucie:



Mam kilka pomysłów co z tym życiem zrobić, jak je przeżyć, na takie zwykłe "co dalej".




A teraz obiecana już komuś recenzja - będzie krótka, bom kiepska w pisaniu recenzyji;)


Książkę tę wydawnictwo "Galaktyka" wysłało mi w przedsprzedaży jakoś na początku sierpnia i, nakręcona ich wcześniejszą wegańską i sportową książką czyli Jedz i Biegaj Scotta Jurka, od razu zabrałam się do czytania.
Rich Roll, autor książki, jest uznanym prawnikiem, sportowcem i mówcą motywacyjnym - nie ukrywam więc, że spodziewałam się naprawdę konkretnego kopniaka. Książka opisuje jego zmagania z samym sobą, uzależnienie od alkoholu, problemy osobiste i życiowe zawirowania. Jego fascynację pływaniem, ale ciągły brak czegoś co popychałoby go wyżej.
Książkę czyta się szybko i przyjemnie, parę cytatów nawet zapisałam sobie w moim cytatowym kajeciku, ale..no właśnie, ale. Mnie niestety czegoś w niej brakowało. Wydała mi się nawet - jak na książkę o takich zmaganiach i problemach - odrobinę płytka. Nie ukrywam, że nachalna reklama produktów, które Roll wymyślił ze znajomym biochemikiem przyczyniła się do lekkiego znużenia Rollem bez dodatkowego wchodzenia na jego stronę. Jako etyczną weganką drażniło mnie również to jego ciągłe odcinanie się od weganizmu i wegan, podkreślając ciągle, że nie jest jednym z tych eko świrów. U Jurka nie odczułam tego równie mocno jak u Rolla stąd też moje rozdrażnienie. ale nie można mieć wszystkiego;)

Daję więc książce - ze względu na weganizm i motywację do ruchu mocne 3,5 na 5 punktów.
Jednym zdaniem więc: warto przeczytać, ale to nie Jurker;)

O kurcze, i bym zapomniała:) Jestem bogatsza o..tatuaż, mój pierwszy, ale zdecydowanie nie ostatni.

Zaczęłam od czegoś małego, zdjęcie robione deską do prasowania, a przynajmniej jakość na to wskazuje;)

Mały ale taki jaki miał być  - napis "vegan". Mnie się mega podoba:) Tu nasmarowany glutem co by się nie zepsuł zbyt szybko;)




PS. Informuję również, że jutro, najpóźniej pojutrze pojawi się tu dosyć obszerny post o podstawowym wegańskim i dietetycznym micie czyli BIAŁKO, ale że jak to z roślin:) Będzie konkretna dawka informacji, badań i wyśmiewania niedouczonych lekarzy i dietetyków.

Zapraszam:)

PPS. Jeśli chcielibyście przeczytać o czymś konkretnym, o jakimś określonym składniku odżywczym, witaminie czy czymś - dajcie znać, postaram się coś przygotować.

Trzymajcie się, korzystajcie z lata, chłońcie witaminę D w ilościach na tony:) 
Cieszcie się samotnością i cieszcie się towarzystwem fajnych ludzi wokół Was:)

Do przeczytania!


środa, 14 sierpnia 2013

Dieta czyli Panie, ale skąd się to bierze.


Dzisiejszy post poświęcony będzie (a przynajmniej postaram się skupić tylko na tym - jestem jednak mistrzem zbaczania z tematu, więc..) diecie i mojej drodze do pewnej..dietetycznej świadomości.

Odkąd sięgam pamięcią zawsze byłam a) wyższa od rówieśniczek (jakiś skarłowaciały ten mój rocznik, bo mam tylko 173 cm. ;P) b)...grubsza od rówieśniczek.

Grubsza z wielu powodów. Wiadomo, że do lat nastu to rodzina kreuje to jak wyglądamy. To oni nas karmią i uczą różnych nawyków żywieniowych. Moja rodzina, przynajmniej ta najbliższa, odżywia się koszmarnie. Mięso z mięsem, polane mięsnym sosem. Z odrobiną surówki i rozgotowanego ziemniaka. I tak codziennie. Każdy posiłek. Na śniadanie płatki Nestle albo ich marketowe podróbki, alternatywnie biały chleb (zwany przeze mnie pieszczotliwie watą) z serem i jakąś wędliną. Dla ozdoby kawalątek pomidora. Albo pasta z makreli, twaróg itp. Do mniej więcej 20 roku życia nie słyszałam o istnieniu roślin strączkowych. Soczewica? Ciecierzyca? WTF? [co jest dosyć zabawne kiedy pomyślę, że całkiem fajny kawałek - bo aż 4 lata - dzieciństwa, spędziłam mieszkając na wsi o wdzięcznej i uroczej nazwie Cieciorka - serio!;) 
A bakłażan to w sumie bardziej kolor niż jedzenie. 

Zmieniło się to w okolicach 21 roku życia. Wtedy już ważyłam zdecydowanie za dużo, byłam cholernie nieszczęśliwa i miałam kompletnie dosyć. Wtedy jednak - na swoje nieszczęście - nie wiedziałam nic, kooooompletnie nic na temat zdrowego odżywiania. Miliardy diet, kapuściane, Kwaśniewskie i inne 1000 kalorii-koszmarki.

Chudłam więc i tyłam zgodnie z porami roku.

Studiowałam wtedy również coś co kompletnie i zupełnie mi się nie podobało, męczyłam się straszliwie, wmawiając sobie, że przecież nikt nie kocha swoich studiów, że trzeba przez to przejść, że w pracy będzie lepiej. Przed każdymi kolejnymi zajęciami prawie wymiotowałam ze stresu i niechęci.

Więc odpuściłam. Matko bosko, ale ciężar spadł z serca. Wtedy już jednak zauważyłam, że mój związek z jedzeniem nie jest tylko fizyczny.

Jedzenie od zawsze stanowiło dla mnie tarczę przeciwko światu, było najlepszym przyjacielem, jednoczesną nagrodą i karą, pocieszycielem i katem. 
  
Wciąż jednak zbyt mało wiedziałam na temat zdrowego odżywiania, żeby móc wprowadzić jakieś realne zmiany.

3 lata temu, po stertach książek, kilku latach wegetarianizmu (pojawił się jako odpowiedź mojej głowy na etyczne przemyślenia, na początku nie miał żadnego związku ze zdrowiem) postanowiłam pójść na studia związane z tym, co akurat w tamtych okresie interesowało mnie najbardziej - tak zostałam studentką dietetyki. I potwierdziłam też tym samym stereotyp, który dotyczy paru innych zawodów np. na psychologię idę Ci, którzy sami mają trochę..wiecie..nierówno, na lekarski idą Ci, którzy a)sami są chorzy b)ich bliscy są chorzy. Tak, jakaś część mnie poszła na dietetykę, bo sama potrzebowałam dietetyka (i psychodietetyka!).

Teraz jestem na etapie przygotowywania pracy licencjackiej - będę pisała o Weganizmie w sporcie, bo tak jak weganizm przeciętnego Kowalskiego dziwi coraz mniej tak sportowcy na diecie roślinnej są takimi kosmitami, że nawet nie należą do naszego układu słonecznego. A temat jest mega ciekawy!

Nie ukrywam, że - tak jak z wieloma rzeczami w moim życiu - i tu życie samo popchnęło mnie w tym kierunku. A początek jest banalny. Wydawnictwo Galaktyka tłumaczy książkę. Książkę, o której nasłuchałam się konkretnie. Weganin, ultramaratończyk i mega sympatyczny facet. Wiedziałam, że muszę zapoznać się z tematem porządniej. Do wydania książki jeszcze trochę czasu. Internety pełne informacji, książka z przedsprzedaży trafia w moje ręce.
I tak rozpoczęła się moja przygoda z książką "Jedz i biegaj" niesamowitego Scotta Jurka.
Już od pierwszej strony wiedziałam, że to jest właśnie to! To są słowa, których szukałam, których potrzebowałam, żeby dać radę.
Napisałam do Scotta, potem nawet udało mi się spotkać z nim w Warszawie (niestety kontuzja kolana nie pozwoliła mi na bieganie ze Scottem;).
Facet wygrał moje wszystkie prywatne konkursy na mówcę motywacyjnego:) Mega fajny, sympatyczny, skromny i bezpośredni facet.


























I to był pierwszy impuls. Biegałam potem okazało się, że ze względu na kompletnie badziewną budowę kolan muszę się zrehabilitować i wtedy zastanowić się co dalej. Minęło kilka miesięcy, doszły życiowe komplikacje i 2 miesiące temu postanowiłam, że nie chcę już tak dalej.
Że tym razem będzie inaczej i na stałe. I 2 miesiące już tak jest. W końcu pozwalam sobie na potknięcia, trzymam w ryzach taką negatywną perfekcjonistkę, czasem zjem gorzką pyszną wegańską czekoladę. I jest ok. Następnego dnia wracam sobie spokojnie do diety. I tyle.

Wcześniejsza ja rzuciłaby wszystko w kąt, zjadła jeszcze chipsy, napiła się jakiej coli czy innego świństwa i potem popłakała się, że się znowu nie udało. Matko bosko, destrukcja na całego!



A teraz w końcu, głośno (albo dużymi literami w necie;P) mogę powiedzieć: NIE JESTEM JUŻ TĄ OSOBĄ!

Ha! Radość!

Ale wracając do meritum - dieta.

Jestem weganką - czym jest weganizm? Weganizm w kontekście żywieniowym jest dietą opartą tylko i wyłącznie o produkty roślinne czyli kasze, zboże, ziarna, orzechy, owoce i warzywa. Mogą to też być bardziej przetworzone produkty, które nie zawierają żadnych składników odzwierzęcych np. mleka, serwatki czy miodu. Wybór jest olbrzyyyyymi!

Weganką zostałam ponad 2 lata temu, również ze względów etycznych. I dlatego, że chciałam pokazać moim współstudentom, że można;P

Wtedy też okazało się, że mega dużo niezdrowego żarcia jest, wg powyżej definicji, akurat wegańskie. Razem z ówczesnym partnerem zajadaliśmy się więc wegańskimi burgerami, hot dogami, pizzą, chipsami i ciastkami (nawet koszmarne Oreo są wegańskie!). I dupa rosła. I pewność siebie malała razem z poczuciem własnej wartości. Na łeb i na szyję. Ygghh:/

Studia + tona pracy własnej pokazały mi co jest jednak najskuteczniejsze w moim przypadku. Zdrowa, pełnowartościowa dieta i pozwalanie sobie od czasu do czasu na małe grzeszki.

Obliczyłam więc spokojnie ile dokładnie kalorii potrzebuję, aby chudnąć, ile białka, węglowodanów i tłuszczu i tego się trzymam:)

Jak ktoś będzie jakoś konkretniej zainteresowany niech da znać, mogę przygotować szczegółowego posta na ten temat:)

Słyszę często, że wcale nie trzeba liczyć kalorii, że powinno się jeść intuicyjnie. Spoko, fajnie, ale to zapewne sprawdza się tylko w przypadku tych osób, których intuicja nie jest tak bardzo i koszmarnie napędzana przed problemy żywieniowe natury psychologicznej, nie jest zatruta przez uzależnienia od cukru i innych niezdrowych rzeczy. U mnie sprawdza się właśnie to.

Moja dieta to na chwilę obecną, ze względu na wciąż dosyć dużą wagę, codzienną aktywność fizyczną i wysoki wzrost, prawie 1900 kcal. To wystarczająco aby chudnąć i jednocześnie dostarczyć organizmowi wszystkich potrzebnych składników odżywczych. 

Jem zdrowo, moje posiłki są urozmaicone, kombinuję w kuchni i cieszę się tym co jem.

I to wpływa na moje zdrowie, jako całość - zdrowie fizyczne i psychiczne.

I jeszcze jedna ważna rzecz: długo nie rozumiałam jak to się dzieje, że ludzie nie tracą motywacji. Mnie siadała zazwyczaj po tygodniu i nie byłam w stanie jej ruszyć, kompletnie. Jakby ktoś kable poodłączał! 

A teraz nauczyłam swoją głowę Jurkerowego "DIG DEEP". Szukaj głębiej, kop głębiej. i znajduję kolejne pokłady motywacji. Codziennej. To w temacie tej wewnętrznej siłowni. I wiecie, że po każdym kolejnym razie jest łatwiej? Te mięśnie naprawdę rosną i za jakiś czas to będzie tak proste jak pstryknięcie palcami. Pstryk. Dobra decyzja podjęta;)






A dodatkowo - bo Jiilian Michaels tak mówi;)







 I to wszystko na dzisiaj:) Wciąż układam sobie w głowie to ja tak ten blog powinien wyglądać. Na razie jest jeszcze bardzo ogólnikowy - dopiero się rozkręcam;) Jeśli więc chcielibyście przeczytać o czymś bardzo bardzo konkretnym - dajcie znać, postaram się coś przygotować:)
 

niedziela, 11 sierpnia 2013

Akceptacja pełną paszczą czyli ja kontra moja głowa.


Dziś po raz kolejny o ciele, moim własnym ciele i sprawach z nim związanych.

Pomysł na posta przyszedł do mnie w trakcie super głupkowatego tańca do soundtracku z filmu Dirty Dancing:) Kiedy słyszę  "Oh Loverboy" to tracę kontrolę;)

O czym chciałabym dzisiaj napisać? O kobiecości, o zmysłowości, o seksapilu. I od razu ostrzegam: mogę Wam teraz sprzedać tanie banały. Żeby nie było, że nie ostrzegałam;)

Od dziecka byłam typem chłopczycy, trochę ukrytej w ciele kobiety. A tak przynajmniej się postrzegałam.
Moje ruchy nigdy nie były kobiece, pełne gracji - mam tak absurdalnie dwie lewe nogi (i ręce!), że mogłabym bić rekordy:) Serio! Nie potrafię tańczyć, a próbowałam się nauczyć - o mamo, lekcje upokorzeń za mną;) Kiedyś - aby wydobyć swą kobiecość;) - zapisałam się nawet na taniec brzucha, bo niby taki kobiecy. Wytrzymałam dwa spotkania i po niemalże znokautowaniu dziewczyny obok mnie (wszyscy w lewo, Weronika, z rękami latającymi jak u Kermita, w prawo;) odpuściłam. Czułam się trochę jak aktor, udający że potrafi, a wcale się z tym dobrze nie czuje.

Czemu chciałam być kobieca? Bo przecież jestem kobietą i powinnam. Prawda?  No właśnie nie.

I fajnie to odkryć:)

Jestem jaka jestem, z moimi śmiesznymi niezgrabnymi ruchami, z moją "sobą".  Odkryłam to jakiś czas temu i uważam to za odkrycie na miarę polonu i radu:)

I to jest kobiecość w moim własnym wydaniu. Bo kobiecość może mieć różne odcienie:) Nie wszystkie jesteśmy Marilyn albo Audrey, za to możemy być sobą ze swoją różną różniastą kobiecością:)

Większą część swojego życia spędziłam na zastanawianiu się ile brakuje mi do ideału, który mam w głowie. I im bardziej zbliżałam się do wymarzonych cech tym lista tych cech się wydłużała.
I nie, nie chodzi mi wcale o akceptowanie siebie w 100% niezależnie od wszystkiego. Mam na myśli tylko i wyłącznie jedno: nie akceptujesz czegoś - zmień to. Patrz jednak realistycznie na wszystkie swoje wady. Zdecyduj czy naprawdę wyobrażasz sobie siebie bez tego. Ile jesteś w stanie dać z siebie, aby coś się zmieniło. Nie musisz być idealna. Nie chcesz być idealna - ideały nie istnieją. Ludzie mają wady. Wielkie krzywe nosy, szparę między zębami i grube kostki. I żyją. I akceptują siebie. I kochają się nie pomimo a z tym wszystkim:)

A przede wszystkim - i to się tyczy mnie:



A z tym miewam problem. Od dziecka miewałam skłonność do porównywania się do innych (Natalio, moja podstawówkowa nemezis;P) , podsycaną przez bardzo wymagających rodziców. I teraz powoli uczę się porównywać tylko z samą sobą. Z tą Weroniką jaką jestem, a tą którą byłam. Tak, aby realnie móc spojrzeć na Weronikę którą mogę się stać:)




 A teraz część dietetyczna:)

Dzisiejszy dzień minął bez większych grzeszków. Trzymam się na chwilę obecną przede wszystkim, zgodnego z moim BMI i aktywnością fizyczną, limitu kalorii.
Staram się również ograniczyć tłuszcz na rzecz większej podaży białka. Węglowodany proste i złożone - podstawową zasadą jest tylko, aby były jak najbardziej wartościowe.

Aby mieć pewność czy dostarczam organizmowi wszystkich potrzebnych mikro i makroskładników codziennie wpisuję to co zjadłam w dzienniczek kalorii jaki prowadzę na stronie www.cronometer.com, co ułatwia mi modyfikacje w przypadku niedoborów:)

I jak na razie dobrze na tym wszystkim wychodzę. A za tydzień kontrola krwi - tak przy okazji regularnego oddawania:)

A, odkryłam też dziś profil dziewczyny-trenerki-weganki z USA i zakochałam się w tym jak wygląda - ciało idealne;) I nie, nie zamierzam się porównywać  i płakać, że u mnie biceps wygląda inaczej. O nie. Zwyczajnie - ładnie zbudowana dziewczyna:) I motywacja:)

Amy Silverman:



I to chyba takie wszystko na dzisiaj:)

Tak tylko jeszcze:






Pozdrawiam czule:)

PS. Teraz z komputerowych głośników leci soundtrack do musicalowego odcinka "Grey's Anatomy" - matko niebosko, jakie to piękne! Uwielbiam!


sobota, 10 sierpnia 2013

Post numer dwa czyli wewnętrzna siłownia i praca z emocjami.

Dużo łatwiej pisze się pierwsze posty niż drugie. Bo jak zacząć drugiego posta? Nie można się już przedstawić, nie można pisać o czym to by się chciało napisać. Dupa blada;) Ale spróbuję i tak:)

Dziś, ze względu na emocje, które nie dają mi spokoju postanowiłam napisać właśnie o nich.

Ja już pisałam wcześniej - trochę się u mnie w życiu działo ostatnio. Nie było łatwo. I to jest super delikatne określenie - zdecydowanie bardziej adekwatnymi byłyby tutaj słowa z kategorii: niecenzuralne jak ch..j!

2 miesiące temu zakończył się mój kilkuletni związek, taki w który włożyłam tonę serca i pracy. Zakończył się, chociaż kończył się tak naprawdę już dosyć długo, i nie ma już po nim śladu. Co, nie ukrywam, jest dla mnie wciąż dziwne, nie do końca zrozumiałe i trudne.
Dziwnym jest dla mnie to, że człowiek, który był moim najbliższym przyjacielem, takim "moim człowiekiem" na tym świecie nagle staje się tylko "kimś kogo kiedyś znałam" parafrazując Gotye. Uczę się tego wszystkiego, trawię i przetwarzam. I każdego dnia rozumiem, wiem i akceptuję coraz więcej. I w końcu uczę się na błędach. Już wiem czego chcę a czego nie chcę, w tym też od tej drugiej osoby. Już wiem w jakich kwestiach warto iść na kompromis, a w jakich zdecydowanie nie byłabym w stanie.

A przede wszystkim: dziękuję za to co było! Za to czego mnie ten związek nauczył! Za błędy, które popełniłam i za te, których udało mi się nie popełnić!



Każdego dnia, powolutku składam się od nowa w całość, bo związek mnie trochę "porozpadał", ale naprawdę i serio czuję, że:

Takie mega proste przesłanie, ale w jakimś stopniu rozczuliło mnie prawdziwością:)

Są dni takie jak dzisiaj, że jest mi trochę gorzej w mojej samotni, bo w mojej głowie wciąż trwa walka dobrych myśli z tymi toksycznymi. I walczę, walczę  i wygrywam:)

I o tym też będzie dzisiejszy post - o WEWNĘTRZNEJ SIŁOWNI. Małym pokoju w mojej głowie, który - jeśli tylko zechcę - pomoże mi utrzymać pewien stan - stan szczęśliwej mnie;)

W tej wewnętrznej siłowni pracuję nad mięśniami silnej woli, optymizmu, opanowania, dobroci:)

Im częściej nad nimi pracuję, im częściej mój umysł rzuca mi wyzwania tym mięśnie stają się silniejsze. Za każdym razem kiedy w mojej głowie odzywa się głos leniwca, który spokojnym tonem mówi mi, żebym dziś odpuściła ćwiczenia, zjadła czekoladę - caaaałą, albo popłakała i poużalała się nad sobą w kącie pokoju - mam szansę ponapinać swoje mięśnie silnej woli - i nie ukrywam: cieszę się z tych chwil, bo wiem że tylko wyzwania są w stanie zmotywować mnie do konkretnej pracy nad sobą. Dziękuję Ci więc leniwcu;)


Ale ale..żeby nie było dziś tylko o wnętrzu-wnętrzu;)

Dziś już kolejny dzień ćwiczeń z fajną amerykańską trenerką Jillian Michaels:) Bardzo podoba mi się jej podejście do ćwiczeń, to jak motywuje i nie oszczędza;) Lubię też to jak pot spływa mi po twarzy kiedy z nią ćwiczę. Serio!

A tu Jillian w całej swej małej, ale za to ostrej postaci;)



Ze względu na przyspieszenie trochę procesu odchudzanie/wyrzeźbienie mięśni robię sobie po treningu koktajl z dodatkową porcją białka - i od razu zaznaczam, nie jest to takie białko jak dla pakerów - jest to wegańskie surowe białko z brązowego ryżu, ekologiczne, więc zwyczajnie lepsze niż te serwatkowe koszmarki dostępne w Polsce:)

Moje nazywa się SunWarrior Raw Protein i ma w porcji 15 gramów białka (co jest stosunkowo małą ilością, ale mnie wystarcza w zupełności:)

W dzisiejszym potreningowym koktajlu znalazły się następujące smakowitości;) - siemię lniane, borówki, jagody, jarmuż, czarne porzeczki, brzoskwinie, mleko migdałowe i woda.

Koktajl, obok wartości zdrowotnych, był też kosmicznie smaczny♥

Wyglądał tak:)


Dziś był też dzień motywacji i przypominania sobie, że jeśli przez lata zaniedbywałam swoje ciało to w miesiąc go nie odzyskam;) A czasem niestety o tym zapominam. I niecierpliwie się jak cholera, bo chcę już, natychmiast!

Biorę wtedy głęboki oddech, przypominam sobie dlaczego weszłam na tę ścieżkę, przypominam sobie wszystkie negatywne uczucia jakie mną targały i wtedy wiem, że już nigdy przenigdy nie chcę się tak czuć! Chcę się zmienić, chcę być zmianą!


I ja tak właśnie miewam od czasu do czasu - zapominam o tym, aby spojrzeć ile kilometrów już za mną, zamartwiam się za to tym, ile jeszcze przede mną!

Ale każdego kolejnego dnia kiedy dbam o siebie uczę się na nowo patrzeć ile niesamowitych rzeczy udało mi się już dokonać! Jaka jestem niesamowicie silna i ile jeszcze przede mną:)

I to chyba wszystko na dzisiaj:)

Dobrej nocy tym, którzy tu wpadają:)

piątek, 9 sierpnia 2013

Pierwsze nie-koty za płoty vel post numero uno:)


Hej Wszystkim,

po komplikacjach ostatnich miesięcy w końcu postanowiłam ruszyć z tematem i założyć bloga. Przymierzałam się do tego już od lat, aż mnie natchło:)

Wiem już w pełni o czym chcę pisać, zwłaszcza że po zmianach w moim życiu i w głowie, tyle rzeczy udało mi się porozwiązywać w głowie, że aż żal byłoby tego nie wypisać z głowy.

Blog będzie przede wszystkim o weganizmie i mojej drodze do odzyskania pełnego zdrowia. Przez lata tkwiłam w niezbyt dobrym związku i niczym w tarczę obrosłam w tłuszcz (tak, zdarza się to i wegankom;), więc teraz wracam do siebie - takiej fajnej, zadbanej i pewnej siebie..siebie:)

Jako że studiuję dietetykę (w tym roku piszę licencjat) na blogu pojawiać się będą również bardzo ogólne prozdrowotne wegańskie informacje. Będzie też dużo prostych motywacyjnych rad.

Czasem pojawi się jakiś przepis, fajny inspirujący człowiek albo coś na co się natknęłam, a dało mi kopniaka do działania:)

Jak to:


Czasem może się pojawić coś w temacie praw zwierząt, jako że temat ten jest mi bardzo bliski - bazą mojego weganizmu od samego początku była przede wszystkim etyka. Potem doszła cała masa innych powodów ze zdrowiem na czele.

Dlaczego droga do zdrowia? Moja obecna nadwaga dosłownie fizycznie mi ciąży, niestety. Wzięłam się więc za siebie, sprzedałam solidnego kopniaka w tyłek i jestem już po 2 miesiącach dbania o siebie pełną gębą - (no dobra, może nie taką pełną - zdrowej diety też przestrzegałam;P) 8 kilogramów lżejsza.

Do wagi docelowej zostało mi..niech no obliczę..19 kilogramów. Yggghhh:/

I zaznaczam od razu: nie, waga nie ma dla mnie aż takiego znaczenia - najważniejsze jest to jak się będę czuła i jeśli ten moment nastąpi szybciej niż upragniona waga to nie zamierzam cisnąć jak szalona do idealnego numerka.

A, i jeszcze jedno: nie chcę mieć figury modelki, ten rodzaj szczupłości to kompletnie nie moje klimaty. Jarają mnie totalnie laski z zarysowanymi mięśniami, z widocznymi mięśniami brzucha, zwłaszcza że czuję totalnie to:






A ciało jakie mi się marzy (po wieeeelu miesiącach ciężkiej pracy i hektolitrach potu, pilnowaniu diety w 101%):




Zaznaczam, że za każdym razem (chyba że zaznaczone będzie inaczej) kiedy piszę weganizm mam na myśli prawidłowo zbilansowaną dietę roślinną. Taką super zdrową, uzupełnianą suplementacją witaminą B12 i witaminą D w sezonie zimowym.

I to chyba wystarczy na pierwszego posta:)